21 sierpnia 2013

Wakacyjne obserwacje kulinarne

Pomimo tego, że nie były to wakacje moich marzeń (w planach były Indie, Portugalia lub Słowenia) ich koniec napawa mnie smutkiem i niechęcią do czegokolwiek. W tym roku padło na wakacje w Polsce, którą przejechałam z południa na północ. Było kulinarnie, jakby mogło być inaczej?

Najpierw był upalny Kraków, którego zwiedzanie z konieczności wysokich temperatur było przerywane kulturalnym schładzaniem się lodami, piwem i lemoniadą.

Następnie dotarłam do Wisły zaliczając z okna samochodu lokalne atrakcje. W czasie moich wakacji ten górski „kurort” należał do jednych z najgorętszych obszarów w kraju, w związku z czym wszelkie eskapady w góry były utrudnione, toteż prowadziłam życie restauracyjno-kawiarniane. Tutejsze restauracje oferują wszystko to, co może zmęczonego turystę wzmocnić, brak jest jednak dań na iście tropikalne upały. Nie poddając się żarowi lejącemu się z nieba, kosztowałam lokalnych smakołyków takich jak: chleb ze smalcem, kwaśnica na żeberkach, kwaśnica zabielana, placki ziemniaczane z pieca z gulaszem i śmietaną, zupa czosnkowa i mój numer jeden wyjazdu to śledzik pod pierzynką podawany w Chacie Olimpijczyka Jasia i Helenki (ul. ks. bpa Bursche 33,Wisła).

Podsumowując w jedzenie w górach jest smaczne, trochę tłuste (pewnie jako rekompensata górskiej wspinaczki) i ceny nie są wygórowane.

W dalszej części wakacji udałam się nad nasz cudowny Bałtyk. Przyznam szczerze, że obawiałam się tego wyjazdu, jakości jedzenia, ilości plażowiczów, pogody i temperatury wody w morzu. Przed wyjazdem postanowiłam sobie, że jak coś będzie nie tak to będą to moje ostatnie wakacje w Polsce, a na pewno ostatnie nad Bałtykiem i niestety postanowienie to spełnię. Wiem, że Polacy kochają Bałtyk, bo jest blisko, bo mamy niepowtarzalne piaszczyste plaże no ale... właśnie zawsze jest to ale (albo ja jestem wybredna). Nasz apartament był fantastyczny, tylko jego znalezienie zajęło mi tydzień, ważny był standard i cena i choć wydawało mi się, że koszt 160 zł za dobę za dwie osoby to nie jest dużo, to jednak ze smutkiem stwierdzam, że rok temu tygodniowy koszt pobytu w centrum Barcelony wyniósł mnie tyle samo co tygodniowy pobyt w Jastrzębie Górze w tym roku. Ale co tam było minęło, nad naszym morzem bywa wesoło, dokonałam pewnych socjologicznych obserwacji i doszłam do kilku zaskakujących wniosków:

1. Parawan nie służy do ochrony przed wiatrem, służy on do odgrodzenia się od innych plażowiczów. Każdy ma parawan! Stwierdziłam to ze zdumieniem rozglądając się po plaży, niektórzy tworzyli swego rodzaju enklawy zamykając się w dwóch parawanach, im dłuższy tym lepszy. Popracowałabym tylko nad designem parawanów, obecne przypominają mi modną w latach 90-tych pościel z kory.


2. Do podstawowego ekwipunku rasowego plażowicza należą (oprócz wspomnianego parawanu): koc, leżak, czasem materac, parasol, lodówka przenośna, dmuchane koło, zestaw do piasku, krem do opalania, okulary i pies.

3. Na plaży chce się czasem jeść, a gdy słońce za mocno przygrzeje to nawet i pić się chce. Zatem podstawowym trunkiem nadbałtyckich plaż jest piwo. Strzelam, że około 90% legowisk plażowych było zaopatrzonych w tenże napój chłodzący. Podczas wygrzewania się możemy posilić się nieśmiertelnymi jagodziankami (chociaż tych już jest mniej niż kiedyś), ale także popcornem, orzeszkami w karmelu, borówkami, kukurydzą gotowaną i... pizzą (!!!) sprzedawaną w całości lub kawałkach. Myślałam, że nad morzem już nie dam się niczym zaskoczyć, ale pizza wykroczyła poza obszar mojej wyobraźni.


4. Gdy nad morzem jest zimno, wieje, pada, a słońce nie chce wyjść zza chmur biedny plażowicz musi sobie zorganizować jakoś czas i tu z pomocą przychodzą lokalni sprzedawcy badziewia głównie made in China, nie ma chyba rzeczy, której nie dałoby się kupić w nadmorskiej budzie.


5. Jeżeli dopadnie nas głód na każdym kroku spotkamy lokal/budkę ze specjałami z całego świata. Prym wiodą oczywiście gofry i lody, szczególnie te z Ameryki, czyli amerykańskie, od czasu do czasu możemy poczuć klimat śródziemnomorski w budce z lodami włoskimi, lub w restauracji oferującej małże 10 sztuk za 25 zł. Nad morzem jest też kebab ten przez „b” i „p”, hamburgery, zapiekanki, pizza, oscypek (?!), makaron z woka i sorbety w podejrzanie nienaturalnych kolorach.






Każdy szanujący się turysta będąc nad morzem musi przynajmniej raz zaliczyć rybę, a ryb nad morzem to jest pod dostatkiem, tylko tych bałtyckich brak. Widząc nieznane nazwy morskich stworów z pomocą przyszedł wujek google, który poinformował nas, że nad Polskim morzem możemy zjeść ryby pochodzące z zimnych mórz Arktyki (nasz Bałtyk pewnie też niewiele cieplejszy), czy egzotycznych wód kontynentu azjatyckiego. Co do świeżości dorsza i łososia też miałam wątpliwość czy przypadkiem ryby nie były mrożone.


6. Gdy już uda nam się zamówić coś ulubionego z tego ogromu specjałów nie liczmy na normalne sztućce, króluje plastik i papier, aczkolwiek są pewne odchylenia od tej reguły, ja na ten pełen zestaw trafiłam raz, prym wiedzie talerz ceramiczny plus plastikowe sztućce. Idea, która przyświeca nadmorskim restauratorom to: „zamów, nie marudź, zjedz, zapłać i wyjdź”.


Ceny nad morzem są trochę wyższe niż w górach, ale jak się dużo nie je, to różnica nie jest odczuwalna. W ogóle z przykrością muszę stwierdzić, że plażowicze jedzą znaczne więcej niż wspinacze górscy, co w konsekwencji przekłada się na nasze doznania estetyczne gdy naszym oczom ukaże się na złotym piasku roznegliżowany plażowicz.


Podsumowując, jeżeli ktoś lubi wakacje nad Bałtykiem w porządku, mi niestety taki rodzaj wypoczynku średnio odpowiada, z różnych przyczyn mój wybór wakacji padł na Polskę, ale wiem, że w przyszłym roku pełna mobilizacja i organizuję jakiś sensowny wyjazd za granicę (biura podróży omijam szerokim łukiem). Moja ostateczna konkluzja brzmi: wakacje nad Bałtykiem to jak all inclusive w Turcji, w każdej miejscowości jest tak samo.



3 komentarze:

  1. Co do kosztów nad Bałtykiem to zgadzam się. W tym roku udało się zorganizować samodzielnie wyjazd do Hiszpanii i koszt 4 gwiazdkowego hotelu z pełnym wyżywieniem 50m od plaży wyniósł 110 zl (20 czerwiec i jeden z popularnych kurortów na Costa Brava) za osobę. Wiec tylko omijać biura podróży i drogie polskie wybrzeże:)

    OdpowiedzUsuń
  2. W wielu punktach (tych negatywnych) się zgadzam... A jeżeli nie Indie... kiedyś (o których też marzę) a Budapeszt to pod koniec września będę wiarygodnym źródłem informacji... Pozytywnie pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Zgadzam się w 100%, Bałtyk mam pod nosem, ale jakoś nie mam siły jechać 100km, które pokonuje się w 4h korkach, potem wchodzę na plażę i w ogóle jej nie widzę, bo od dwóch lat jest zainfekowana plagą parawanów, które tworzą fortece między ludźmi. Też w tym roku nie pojechałam za granicę, nic się nie stało, Poznań nas nie zawiódł, ale dla plaż warto wybrać się dalej, taniej, egzotyczniej, przyjemniej no i widać piasek :)

    OdpowiedzUsuń